Lęk Pierwotny
uwaga uwaga nadchodzi szuflada!
tylko dla ludzi zainteresowanych pisarzeniem
Stoimy na balkonie. W rękach kieliszki z szampanem odbijają światło z pokoju. Gasnące złote lampiony.
Jest taka piękna. Burza czarnych loków spływa na jej ramiona. Idealna wieczorowa suknia otula ją jak tajemnica i tak jak ona kusi. Uwielbiam w niej to że śmieją się jej oczy kiedy usta się śmieją. Rzadkość. Wygląda wtedy zniewalająco uroczo. Od dawna muszę się starać by szaleńczo się w niej nie zakochać, bo jest dla mnie bosko niedostępna.
- Na wystawie zwróciłam uwagę na Twoje oczy.
Miasto pod nami rozświetlone milionami drobinek i wstęg światła. Gorączkowo żarzący się punkt na płótnie czerni. Biel jest nudna.
- Na moje oczy? Co z nimi?
- Znaczy zwróciłam uwagę już wcześniej, ale teraz był dobry kontrast. Uśmiechałeś się, rozmawiałeś a jednak...
- A jednak... - uśmiech. Patrze w te jej nieskończenie głębokie oczy i boję się oskarżeń których nazwać jeszcze nie umiem, ale które zaraz napłyną. Głupie.
- Mimo całego tego blasku w oczach był smutek. Znaczy nie cały czas. Taki przebłysk czy raczej przemykający cień.
- Wszyscy mamy swoje zmartwienia. Przygotowania były męczące.
- Nie mam prawa Cię o to prosić bo to osobista rzecz. Mocno osobista. - unikam jej wzroku patrząc na miasto. Milion oczu bacznie mi się przygląda. - Powiedz mi o czymś co jest tu w środku, w Tobie. O czymś czego nie można zobaczyć na Twoich zdjęciach, czego nie pokazujesz a ukrywasz.
Zuchwała prośba od właściwie obcej osoby. Ale ona dobrze wie że nie odmówię. Policzmy to jako średniej wielkości grzeszek.
- Lęk pierwotny. - rzucam w miasto i spoglądam na nią. Chcę by odwróciła wzrok. - Panicznie boję się nie istnieć. Przeraża mnie idea, iż nie mógłbym wydobyć z siebie żadnej myśli. Od dawana chodzi mi po głowie, że może po śmierci jest tak jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu. Pstryk i nie ma cię. I już nigdy nie będzie. - Mimo całej tej emitowanej w nocne niebo energii miasto po zmroku jest zimne. Z ludźmi czy bez. - I wszystko co robię, całe to moje tworzenie jest naiwną próbą pozyskania wieczności. Wymyśliłem sobie że może jeśli wystarczająco dużo osób mnie zapamięta i będzie wspominać przetrwam jakoś. Mój duch zawiśnie i nie rozmyje się w pustce jak farba plakatowa. Że moje istnienie nie wyblaknie i że, choćby może, powrócę w ciele swojego wnuka czy jakiejkolwiek innej osoby której rodzice o mnie pamiętali. I znów będę.
Spoglądam na nią. Patrzy na mnie z lekko rozchylonymi ustami. Żadnych mrocznych sekretów. Czy jest zawiedziona? Opuszczam wzrok na kieliszek.
- Wybacz że to taki banał. Nic takiego. Ot chłopiec który w ciepłą sierpniową noc spojrzał w czyste bezchmurne niebo usiane gwiazdami i przeraził się tym ogromem. Ledwie próba wyobrażenia sobie tego, ogarnięcia sprowadziła na mózg burze ognia. Chciałbym aby ktoś przyszedł pogładził chłodną dłonią rozpalone neurony i powiedział że wszystko będzie dobrze. Żebym tej osobie uwierzył. Ale nie ma takich dłoni ani takich słów. I to właśnie mnie czasem smuci. Smuci tak bardzo iż cień tego przysłania blask pijanych radością oczu. Myślę że bóg też tak czasem ma. To jedyne, chodź marne, pocieszenie jakie mam.
- Przepraszam nie powinnam. Pójdę już.
Gdzieś pod nami policyjny radiowóz przejeżdża na sygnale. Jestem jej wdzięczny za taką odpowiedź.
- Nie wygłupiaj się. Chodź, puszczę Claptona i zatańczymy.
Nie może odmówić. Doliczcie mi to do rachunku.